Po opowieści o domowym śpiewaniu i o domu Słowa pora na
historię o zmianie domu. Zmiana domu nie zawsze jest łatwa. Wymaga tworzenia na
nowo, odnalezienia siebie. Nie jest łatwa zwłaszcza wtedy, gdy – jak w
przypadku, o którym opowiemy dzisiaj – nie dokonuje się z własnej woli.
Pierwszy dom znajdował się gdzieś w siedemnastowiecznej
Rzeczypospolitej. Przekazy źródłowe mówią o Lwowie, jakieś powiązania zapewne
istniały także z Bobową, miejscowością położoną 30 km od Starego Sącza. Na
obecnym etapie badań (który, po prawdzie, trudno nazwać w ogóle etapem) wielu
rzeczy możemy się jedynie domyślać. Wojciech Bobowski, bo o nim tu mowa,
wyniósł z tego domu świetne wykształcenie. Zapewne był zdolnym młodzieńcem, ale
predyspozycje nie wystarczą: musiał mieć także możliwości ich rozwoju. Nie
wiemy, gdzie się kształcił – czy odebrał tylko edukację domową, czy jednak
trafił do jakiejś szkoły. Jeśli to drugie – znowu nie wiemy, czy miejscem tym
było któreś z katolickich gimnazjów zakonnych, a może jakaś placówka ariańska.
Spośród osiemnastu języków, jakimi w życiu władał, przynajmniej kilka poznał
prawdopodobnie jeszcze tutaj. Odebrał też staranną edukację muzyczną.
Posługiwał się powszechną ówcześnie notacją menzuralną i tabulaturową, a skoro potrafił
zapisywać utwory przeznaczone na lutnię, prawdopodobnie umiał również na niej
grać. Jego znajomość tych kwestii sugeruje niektórym, że był muzykiem
zawodowym, być może w służbie Kościoła. Póki nie mamy źródłowych odpowiedzi (a
być może nigdy nie będziemy ich mieli, bo brak źródeł w tej części Europy nie
jest sytuacją rzadką), możemy snuć wiele domysłów. Młody Bobowski
prawdopodobnie zapowiadał się świetnie. Może – kto wie – planował karierę
akademicką albo dworską…
Jakiekolwiek miał plany, nie mógł przewidzieć
rzeczywistości, która stała się jego udziałem. Porwany do niewoli przez
krymskich Tatarów, znalazł się na dworze sułtana Murada IV, władcy otomańskiego
imperium. Wydawać by się mogło – koniec perspektyw. „Zmiana domu” jest w tym
przypadku na pierwszy rzut oka określeniem gorzkim i ironicznym. A jednak w
świetle jego późniejszych losów jest to określenie całkiem usprawiedliwione.
To tam właśnie, w tym drugim domu, przebiegła większość jego
intensywnego życia – powiedzielibyśmy – zawodowego. Musiał się wyróżniać: po
pewnym czasie otrzymał funkcję zarządcy sułtańskiego skarbu, odbywał liczne
podróże, służył jako tłumacz, miał styczność z polityką. Osiemnaście języków to
liczba imponująca, ale być może trzeba by dodać tam jeszcze dziewiętnasty,
prawdopodobnie najbardziej uniwersalny: muzykę.
To właśnie na polu muzyki Bobowski zasłużył się w sposób
szczególny. Jego transkrypcje muzyki tureckiej są jedynymi w swoim rodzaju
źródłami. Do zapisu tradycyjnych melodii używał europejskiej notacji menzuralnej
– ale od prawej do lewej, ponieważ ówczesny język turecki wykorzystywał alfabet
arabski. Kilka utworów zapisanych jest również w postaci tabulatury lutniowej.
Tradycja zachowana w zapisach Bobowskiego niestety nie przetrwała próby czasu –
przynajmniej do dziś nie udało się odnaleźć jej ustnej kontynuacji.
Spośród notowanych przez Bobowskiego utworów zachowało się
również 14 psalmów, opartych na tzw. Psałterzu Genewskim, popularnym wśród
kalwinistów. Psalmy przetłumaczone zostały na język turecki i dostosowane do
miejscowej kultury muzycznej. Przy zapisach melodii znaleźć możemy również
wskazówki dotyczące tamtejszych skal – makamów – do których można je dopasować.
Nie wiemy, w jakich okolicznościach utwory te były wykonywane. Vladimir Ivanoff,
założyciel i kierownik zespołu Sarband, wiąże ich powstanie ze współpracą
Bobowskiego z holenderskim ambasadorem, kalwinistą, podejrzewając, że mogły być
one prezentowane w pewnej tajemnicy podczas dyplomatycznych spotkań. Pracy nad
przekładem i opracowaniem psałterza nigdy jednak nie dokończono, a ambasador
został w niewyjaśnionych okolicznościach otruty. Podczas wczorajszego koncertu
mieliśmy okazję usłyszeć kilka psalmów w opracowaniu Bobowskiego. Zespół
Sarband wykonywał je w różnych wersjach językowych (polskiej, francuskiej i
tureckiej), ale także w różnych wersjach muzycznych. Opracowanie tekstu
polskiego czy francuskiego oparte było bowiem na innych skalach, strojach i
temperacjach niż w wersji tureckiej. Zderzenie – czy może lepiej: spotkanie – dwóch
kultur podkreślone było przez instrumentarium i maniery wykonawcze śpiewaków. Maria
Skiba i Mustafa Dogan Dikmen śpiewali zupełnie inaczej – i chwała im za to;
paradoksalnie kontrasty bywają dobrym sposobem na dopasowanie. Może jeszcze z
czystej ciekawości chciałoby się usłyszeć nie tylko Polkę śpiewającą fragmenty
tureckie, ale również Turka śpiewającego fragmenty polskie czy francuskie –
chociaż w końcu przypadek Bobowskiego był właśnie jednostronny… Warto jeszcze
zwrócić uwagę na instrumentalistów. Stronę „europejską” reprezentował Michał
Gondko, mistrzowsko interpretujący muzykę lutniową. Dobrze byłoby usłyszeć go
raz jeszcze – może z prowadzonym przez niego zespołem La Morra – na którymś z
następnych festiwali. Po stronie tureckiej wystąpiło trzech muzyków: Celaleddin
Biçer – kanun, ney; Ugur Isik -
ajakli keman, Vladimir Ivanoff – instrumenty perkusyjne.
Wojciech Bobowski znany był w swoim drugim domu jako Ali
Ufki. Imię, które przyjął, związane jest znaczeniowo ze słowem „horyzont”.
Niezwykła to postać, przekraczająca horyzonty; jak czytamy we wprowadzeniu do
koncertu – wymyka się on jakimkolwiek
klasyfikacjom i podporządkowaniom: nie (tylko) Polak, nie (tylko) Turek, nie
(tylko) chrześcijanin, nie (tylko) muzułmanin. Jego życie – co potwierdzają
pozostawione przez niego teksty – nie należało do łatwych, a jednak umiejętność
odnalezienia się nawet w mało sprzyjających warunkach jest imponująca.
Przychodzą tu na myśl słowa Chestertona o tym, że przygoda to niedogodność
przeżywana we właściwy sposób, a niedogodność to przygoda przeżywana w sposób
niewłaściwy. Ali Ufki byłby więc nie tylko człowiekiem horyzontów, ale także
człowiekiem przygód. Przygody z nim związane bynajmniej się nie skończyły:
czekają teraz na badaczy.
aut. Katarzyna Spurgjasz
aut. Katarzyna Spurgjasz