czwartek, 30 sierpnia 2012

Koncert przyjaciół, którego miało nie być


Kiedy w piątek okazało się, że nie będzie koncertu przyjaciół, poczułam się lekko zawiedziona. Z przyjemnością posłuchałabym jeszcze raz opowieści Bejamina Bagbiego czy też mocnego głosu Adriana Sîrbu. Teraz, już z perspektywy domowego fotela, wspominam i widzę, że zamiast jednego koncertu mieliśmy dwa.

Pierwszy to nocny koncert Antoniego Pilcha. Jak w tak dużym pomieszczeniu, jakim jest sala lustrzana w kamienicy Atavanttich, udało się stworzyć kameralną atmosferę, niech pozostanie tajemnicą artysty. Ale cały czas mam wrażenie, że udało się przywrócić tradycję domowych spotkań muzycznych. Antoni Pilch raczył nas nie tylko pieśniami, ale również, lub może przede wszystkim, opowiadał swoją historię jarosławskiego festiwalu. Pod koniec zaprosił do wspólnego występu ukraińskiego muzyka, swojego przyjaciela, Tarasa Kompaniczenko. Ten zaś zaprosił do grania zespół Chorea Kozacka i w takim towarzystwie zastał nas poranek dnia następnego.

Drugi koncert to sobotni koncert finałowy. Koncert ważny, bo kończący tydzień warsztatów, podczas których przygotowywane było oratorium Mesjasz G.F. Haendla. A że jest to duża forma muzyczna, wspólnie z uczestnikami festiwalowymi, tymi przyjeżdżającymi od lat i tymi nowymi, zaczynającymi dopiero przygodę z Jarosławiem, wystąpili będący tu wielokrotnie artyści: Maria Skiba (występująca w ciągu tygodnia z repertuarem pieśni Johna Dowlanda), Petra Noskaiová (po piętnastu latach znów jako solistka w Mesjaszu), Jaroslav Březina. W orkiestrze grali m.in. Frank Pschichholz (trzeci raz w Jarosławiu), Maria Erdman (która przyjeżdża tu co roku), a wszystkim kierował, wielokrotnie na tym Festiwalu koncertujący, Robert Hugo. 

Koncert kończący warsztaty od kilku lat nie należy do najlepszych. W tym roku jednak po rozmowie z jednym z uczestników doszliśmy do wniosku, że trzeba spojrzeć na to wydarzenie inaczej. Stwierdziliśmy, że będziemy patrzeć na naszych przyjaciół, którzy ciężko pracowali, dadzą z siebie wszystko, co najlepsze, i bardzo chcą dla nas zaśpiewać.
Dzieki takiemu odbiorowi nie przeszkadzało nam, że smyczki odezwały się wcześniej niż powinny, alcistce brakowało tchu, a tenor podszedł do koncertu z dużą dozą czeskiego humoru; ani że, jak wspomina jedna z osób grających, „wszyscy myliliśmy się regularnie”. Był to na pewno koncert zagrany przez przyjaciół i dla przyjaciół. 

Kazdy z tych koncertów był zupełnie inny. Oba jednak miały w sobie coś ze święta – jubileuszu. Siedząc na widowni, wspominałam spotkania jarosławskie, zarówno te koncertowe, jak i te podczas posiłków czy w drodze na seminaria, warsztaty. Patrzyłam na moich znajomych, poznanych w Jarosławiu, z którymi spotykam się również w ciągu roku, i cieszyłam się, że jestem częścią tej społeczności.

aut. Marzena Mikosz

fot. Kacper Montusiewicz 

fot. Anna Kaplita

środa, 29 sierpnia 2012

Wszystkie drogi prowadzą do...



Każda wartościowa impreza kulturalna, mogąca poszczycić się kilkuletnim stażem (bo w dzisiejszych czasach utrzymanie kulturalno-kulturotwórczego przedsięwzięcia i to na niezmiennym poziomie, pod kątem finansowym jest coraz trudniejsze) zasługuje na uwagę. Co może stanowić o tej wartości? Przede wszystkim ludzie. 
Festiwal Muzyki Dawnej „Pieśni Naszych Korzeni” przyciąga dużo osób. Spróbujmy więc „sportretować” sylwetkę przyjaciela  Festiwalu „Pieśni Naszych Korzeni”. Kim jest?
Z przeprowadzanych rozmów i z obserwacji festiwalowych czynionych przez kolejne lata, można wysnuć wniosek, że jest to większość uczestników Festiwalu. A na pewno ci, którzy nie szczędzą starań, by pojawiać się tutaj każdego roku. O sile takiej imprezy stanowią chyba właśnie ci długodystansowcy.  Tak jak organizatorzy po zamknięciu Festiwalu przygotowują się do kolejnej edycji, tak można by uznać za fenomenalne zjawisko, gdy uczestnicy wydarzenia, na rok wcześniej, podporządkowują swój zawodowy i prywatny kalendarz temu jednemu tygodniowi. Dla każdej z osób mogą to być różne powody. 
Jak mówi Katarzyna Szmitko, dyr. zespołu Voci Unite (14-15 raz na Festiwalu): „Nie znam drugiego takiego miejsca. Najważniejsze dla mnie jest to, że w ogóle ludzie śpiewają, młodzi ludzie. To, że można porozmawiać z artystami w kuluarach, w różnych momentach dnia”. 
Wszyscy wskazują na wyjątkową atmosferę towarzyszącą temu wydarzeniu. Jest to przede wszystkim zasługa harmonijnego współistnienia festiwalowego czynnika ludzkiego, czyli: artystów, organizatorów (począwszy od dyrektorów Festiwalu, kończąc na członkach Stowarzyszenia Muzyka Dawna), no i gości. Granice między tymi wszystkimi ludźmi się zacierają. Mówi Barbara Bator (zespół Vox Angeli) : „Od samego początku bardzo podobała mi się otwarta formuła Festiwalu, jego różnorodność i to, że żadne nasze pytania nie pozostawały bez odpowiedzi. Sam czas Festiwalu, był inspiracją na cały rok pracy.” 
Dla mnie fascynującą rzeczą rozgrywającą się na przestrzeni tych XX lat, jest istnienie ciągłości pokoleniowej. Tak jak idee fixe Festiwalu jest troska o przetrwanie dawnej tradycji muzycznej i przekazywanie jej następnym pokoleniom,  tak jak w naturalny, nienarzucony sposób rośnie, dorasta kolejne pokolenie ludzi, wychowywane w duchu poszanowania tej tradycji, której później być może będą ambasadorami. B. Bator: „Cecylia ma 8 lat i tyle lat przyjeżdżamy na Festiwal. Była ze mną jeszcze nienarodzona i nie opuściła żadnego.” 
Takich przykładów jest więcej. Dzieci rosną wraz z Festiwalem, młodzież dorasta. Zuzanna i Paweł spod Warszawy (7- letni staż festiwalowy, I Festiwal w wieku 17 i 14 lat): „Dorastaliśmy wraz z Festiwalem, kiedyś do niektórych mówiliśmy Pan/Pani, teraz po imieniu. Czas Festiwalu to odskocznia od rzeczywistości, jest to już stała pozycja okresu wakacyjnego”. Ci młodzi ludzie, nawet jeśli w przyszłości nie będą mieli nic wspólnego z kultywowaniem muzyki dawnej czy tradycyjnej, to pozostanie w nich ten wyjątkowy duch wrażliwości kreowany przez Pieśni Naszych Korzeni. B. Bator: „Występ zespołu J. Savalla (rok 2004) zachwycił mojego wówczas 8-letniego syna, zaczynał wtedy grać na gitarze. Teraz gra na gitarze elektrycznej, ale potrafi też docenić piękno, wyjątkowość muzyki średniowiecznej, renesansowej.”
Wyjątkowość tego „sierpniowego tygodnia” tkwi w tym, że każdemu podoba się coś innego, bo czy zależy nam na praktykowaniu kultury chorałowej, zgłębianiu tradycji liturgicznej (czy to kościoła zachodniego czy wschodniego), warsztatach śpiewu, czy na samym wsłuchaniu się, podczas seminariów z artystami, w głos minionych epok muzycznych- co jest o tyle ciekawe, że zawsze dzieje się to na tle wydarzeń historycznych i dziejów różnych tradycji religijnych- każdy znajdzie tu coś da siebie. Dla niektórych pobyt tutaj, wynika już „z potrzeby duchowej (rodzaj rekolekcji)”-Maciej Frączak, sprzedawca płyt na Festiwalu od 1999 roku. Ale wśród tej całej oferty programowej, duże rzesze fanów doceniają po prostu koncerty w wykonaniu muzyków, śpiewaków najwyższej klasy i wspólne biesiadowanie z nimi podczas wieczorów festiwalowych. M. Frączak: „My, przyjaciele Festiwalu, o danym czasie roku już wiemy, że wszystkie drogi prowadzą do Jarosławia.” Zuzanna i Paweł także już wiedzą że „przyszły sierpień też będzie należał do Pieśni Naszych Korzeni.”
Dlatego, starzy i nowi Przyjaciele, spotkajmy się za rok. Bo gdy zauważa się brak jakiejś znajomej, chociażby tylko z widzenia, „twarzy festiwalowej”, to tak, jakby jakaś mała cząstka Festiwalu gdzieś się ulotniła…

aut. Anna Inglot

fot. Michał Mach

piątek, 24 sierpnia 2012

The School of Night: Pieśni Johna Dowlanda, księga druga

Pieśń nocy. Napisana w nocy, przynajmniej metaforycznej, w czasie zagrożenia i niełaski. Wykonana w nocy, już tej bardziej dosłownej, przy delikatnym świetle świec. Noc wydobywa kontrasty i osłabia je jednocześnie. Światła jest niewiele, głosy są cichsze, ale czasami dzięki temu można zobaczyć szczegóły, które za dnia pozostają niedostrzegalne.

Głos jednej kobiety rozmawia z głosem jednej lutni. Dopełniają się wzajemnie w swojej delikatności i słodyczy. Niektórzy zarzucali im monotonię, brak wyrazistości, wydobywania emocji czy nawet korzystania z retoryki muzycznej. Wyrazistość i emocjonalność niekoniecznie musi się jednak wiązać ze szczególnym podkreślaniem zróżnicowania. Oczom przyzwyczajonym do ciemności nocy wystarczy małe światełko, zbyt intensywne mogłoby oślepić. Podobnie było i z pieśnią, z której cisza nocy wydobywała najdrobniejsze niuanse uczuć. Lekkość, z jaką dotykane były zarówno struny lutni, jak i struny głosu, miejscami wydawała się kontrastować z emocjami zawartymi w tekście. Być może jednak to dzięki niej całość cyklu zyskiwała niezwykłą spójność.
Jedyne, czego mogło brakować, to tłumaczenia tekstów - poza ogólnym sensem trudno było zrozumieć poszczególne zwrotki pieśni, a warstwa tekstowa odgrywa przecież w tych utworach niebagatelną rolę. 

Kontekst powstania utworów, epoka, warstwa muzyczna mogły na pierwszy rzut oka wydać się mało powiązane z repertuarem innych koncertów tegorocznego festiwalu. To żaden zarzut, nie wszystko przecież musi być powiązane. Ale jeśli przyjrzeć się bliżej, odnajdujemy pewne podobieństwa. Oto kolejny raz słyszymy pieśni ocalenia - tym razem nie od zapomnienia, potępienia czy nieszczęśliwego wypadku. Tu kontekst (a przynajmniej jedna z jego wersji) jest bardzo jasny: pieśni napisane po to, by przebłagać królową Elżbietę i uzyskać ułaskawienie dla skazanego na śmierć chlebodawcy Dowlanda - drugiego hrabiego Essex. Pieśni pełne aluzji, uczuć, piękna po prostu, które tym pięknem miały sprawić, żeby wyrok został cofnięty. Język polski używa słowa „zachwycać”, języki romańskie wiążą oczarowanie ze śpiewem właśnie: incantare, encantare, enchanter to dosłownie tyle co za-śpiewać, w-śpiewać.
Pieśni ocalenia pierwszy raz tak wyraźnie nie spełniają swojej roli. Ocalenie od zapomnienia zależy od kolejnych przypominających, ocalenie od potępienia jest tylko w mocy Boga, ocalenie od pożaru (w wykonywanej przez Sequentię pieśni o cesarzu Ottonie) również podobno się powiodło. Tu wiemy, że było inaczej. Second Booke of Songs Dowlanda najprawdopodobniej wcale nie dotarło do uszu królowej, podobno nie bez wpływu pewnych dworskich stronnictw, w każdym razie historia hrabiego Essex skończyła się tragicznie. Pozostały po nim pieśni - jak po wszystkich bohaterach tych mniej lub bardziej udanych historii ocalenia - urzekające swoim pięknem. Znany z imienia i nazwiska autor pełni tu trochę rolę, w jakiej przyzwyczailiśmy się widzieć anonimowych twórców ballad dawnych wieków, paradoksalnie przypominając nam może, że wszyscy oni byli konkretnymi osobami swojego miejsca, czasu i sytuacji.

Na koniec jeszcze jedno nawiązanie, które kojarzyć się może z programem festiwalu - wykorzystanie tekstów liturgicznych, króciutkich fragmentów łacińskich w siódmej i ósmej pieśni cyklu. To już nie kontrafaktura czy całościowe opracowania, to zabawa konwencją, łącząca jakby mimochodem sacrum i profanum, błyskotliwa w swoim efekcie:

Then sit thee down, and say thy Nunc dimittis,
with De profundis, Credo, and Te Deum,
Chant Miserere for what now so fit is,
as that, or this, Paratum est cor meum...


aut. Katarzyna Spurgjasz

fot. Marcin Mitus

czwartek, 23 sierpnia 2012

Sekwencje Sequentii

Co to jest sekwencja, każdy wie. A co to jest Sequentia, trudno wyrazić. Powie się „zespół muzyki średniowiecznej”, to za ogólnie. Powie się „magia” czy „legenda”, to zbyt tajemniczo. Jak często bywa, w zrozumieniu zjawiska może pomóc nazwa.
Co to jest sekwencja? Każdy wie: forma literacko-muzyczna, w której każda para wersów jest opatrywana osobną melodią. Lider zespołu, Benjamin Bagby, przypomniał dziś, jak bardzo pojemna to forma. Układano w niej nie tylko wiersze religijne (jak Veni Sancte Spiritus czy Stabat Mater), ale i polityczne, historyczne, filozoficzne i miłosne. Nazwa zespołu nie jest przypadkowa, Sequentia ma w repertuarze ogromny zasób sekwencji. Wśród nich znajduje się niezapomniany lament Dawida po śmierci Saula i Jonatana, utwór Piotra Abelarda. Są sekwencje instrumentalne, są modlitwy i opowieści. Zawsze angażujące słuchacza, zawsze interpretowane tak, aby przemówić do rozumu i uczuć.
Podczas seminarium Benjamin tłumaczył (odpowiadając na pytanie Marcina Bornus-Szczycińskiego), dlaczego wykonując sekwencje daje prymat retoryce nad formą. Przypomnę w skrócie odpowiedź: sekwencja to forma, podobnie jak szklanka. Szklankę można napełnić wodą, winem albo trucizną, podobnie sekwencję można napełnić rozmaitą treścią. Kultura średniowieczna była zafascynowana retoryką, dlatego Sequentia śpiewa sekwencje tak, aby na pierwszym planie była nie regularna forma, ale przekaz treści.
Tu warto wrócić do wspomnianego lamentu. Kto ma do niego dostęp, niech sobie jeszcze raz posłucha i zada pytanie, gdzie podziałaby się siła poezji i muzyki Abelarda, gdyby wykonać ten utwór jako szereg ściśle odmierzonych rytmicznie wersów, bez tego żaru, który jest słyszalny w interpretacji Benjamina i jego kolegów. Także sekwencje-modlitwy, jak śpiewana na wtorkowym koncercie modlitwa do św. Michała Archanioła, nic nie tracą, a wręcz zyskują w opracowaniu Sequentii uwypuklającym retoryczny i emocjonalny przekaz.
„Sequentii sposób na sekwencje” to część odpowiedzi, gdzie kryje się wielka siła tej wspaniałej muzycznej legendy, jaką jest zespół Benjamina Bagby’ego. Jarosław bez Sequentii? Jak powiedział dziś Bornus, to niemożliwe. Także Jarosław bez sekwencji Sequentii.
Błażej Matusiak OP





Byzantion: Panichida - nabożeństwo Kościoła prawosławnego za dusze zmarłych

Miłość Boga jest nieskończona, a dobroć Jego nie ma miary. Dlatego właśnie nasz Święty Kościół zawsze utrzymywał, wierzy i pokłada nadzieję w tym, że miłujący Bóg będzie dla zmarłych miłosierny. Dlatego właśnie hymnografowie Kościoła prawosławnego ułożyli najbardziej poruszające nabożeństwo żałobne, które jest prawdziwą skarbnicą głębokiej myśli duchowej. 

Od najwcześniejszych czasów chrześcijaństwa, kiedy jeden z wiernych umierał, dającemu życie Bogu śpiewano psalmy i hymny. Jednak główne części nabożeństwa pogrzebowego, jakie jest dziś odprawiane, wywodzą się głównie z V wieku. Z upływem czasu nabożeństwo było wzbogacane psalmami i hymnami, stając się jednym z najbardziej uniwersalnych, dramatycznych i emocjonalnych nabożeństw naszego Kościoła. Jest ono przykładem tego, w jaki sposób prawosławna teologia wpływa na kształtowanie zdrowego rozumienia i prawdziwej natury życia i śmierci. Nabożeństwo spełnia następujące zadania: a) pozwala rozwinąć głębsze zrozumienie znaczenia życia i jego celu; b) pomaga radzić sobie z emocjami w chwili czyjejś śmierci i z czasem, który po niej następuje; c) podkreśla fakt, iż dla chrześcijanina śmierć nie jest końcem, i potwierdza naszą nadzieję na zbawienie i życie wieczne; d) rozpoznaje istnienie żalu i smutku spowodowanych rozstaniem z ukochaną osobą i zachęca do ich wyrażania. 

Czytania, modlitwy i hymny nabożeństwa budują dramatyczny dialog pomiędzy wiernymi i Bogiem oraz pomiędzy zmarłym i Bogiem. Akcentują rzeczywistość ludzkiego istnienia – kruchość życia i marność rzeczy tego świata – i prowadzą nasze myśli i serca ku kontemplacji nieporównanych z niczym wartości wiecznego błogosławieństwa królestwa Bożego. Jednocześnie, ze skruchą duszy, księża i lud wzywają nieskończonego miłosierdzia Wszechmocnego Boga dla zmarłych. 

Nabożeństwo daje nie tylko możliwość wyrażenia naszej miłości do tych, którzy zasnęli w Panu; jest także świętym czasem, cudowną okazją do refleksji i wewnętrznej medytacji o własnej relacji z Bogiem i ukierunkowaniu naszego życia. Kiedy rozważamy subtelne myśli nabożeństwa żałobnego, w duszach rodzi się skrucha, serca miękną – żarliwie modlimy się o wybaczenie i wieczny pokój dla osób, które przeszły do życia pozagrobowego. Także my, którzy wciąż żyjemy, jesteśmy wezwani do tego, by przebyć resztę życia w pokucie i w pełnym oddaniu Chrystusowi. 

Święty Jan Chrysostom pięknie zauważa: Żydzi Starego Testamentu opłakiwali Jakuba i Mojżesza przez czterdzieści dni. Dziś natomiast podczas pogrzebu Kościół wznosi hymny, modlitwy i psalmy. Wychwalamy Boga i dziękujemy Mu, ponieważ „ukoronował  odchodzącego”, ponieważ „uśmierzył bóle”, ponieważ „odegnał nasz strach”, a zmarły jest blisko Niego. Dlatego właśnie hymny i psalmy ukazują to, że w wydarzeniu śmierci zawarta jest radość z chwalebnego Zmartwychwstania naszego Zbawiciela Jezusa Chrystusa. Psalmy i hymny są bowiem wyrazem radości, według apostolskiego słowa: „Weseli się kto? Niech śpiewa pieśni” (Jakub 5:13). Dlatego właśnie nad zmarłym śpiewamy psalmy – psalmy, które prowadzą nas do odwagi, nie do rozpaczy nad śmiercią naszego brata (św. Jan Chryzostom, O świętych męczennicach dziewicach Weronice i Prosdoce i ich matce Domnie). Wraz z doskonałymi duszami sprawiedliwych, daj pokój duszy Twojego sługi, o Zbawco, i zachowaj ją w żywocie błogosławionym, które jest u Ciebie, o Ty, który miłujesz człowieka (Troparion dla zmarłych). 

Z foldera festiwalowego



środa, 22 sierpnia 2012

Kłopot z chorałem?

Rozmaitość stylów i tradycji jest już stałym wyróżnikiem jarosławskiego Festiwalu. W pewnym sensie to jego może i najmocniejsza strona: bogactwo, żywotność, moc. Wszelka prezentowana na Festiwalu muzyka ulega tej presji. Musi uznać, że jest tylko jednym z wielu, równorzędnych ogniw wielkiego uniwersum Pieśni Naszych Korzeni.
Dotyczyć to będzie także chorału, który na Festiwalu jest od zawsze, przechodząc rozmaite mutacje i ewolucje praktyczno-stylistyczne, jakby pretendował do modelowego realizowania otwartej formuły festiwalowej.
Nie ukrywam, że w kolejnych edycjach festiwalowych (które śledzę w zakresie moich możliwości) narasta we mnie pytanie - a nawet, rzekłbym, wątpliwość: czy chorał to jedna z wielu 
muzyk? Czy też może być materiałem dla takich czy innych poszukiwań artystycznych?

Postawienie tego problemu zaostrza liturgia - macierzysta przestrzeń chorału. Jeśli jej źródło i szczyt, jakim jest Eucharystia, zamiast być uprzywilejowanym doświadczeniem jedności (co jest istotą jej natury), staje się ofiarą preferencji stylistycznych i rytualnych, to coś tu nie gra.
Ten sam niepokój rozciąga się i na wciąż trwającą na Festiwalu debatę o wykonanie chorału. W tym roku dochodzą nowe do niej elementy (polonizacja).
Każda różnorodność niesie podział. Ale i jedność jest tym wspanialsza, z im większej różnorodności wypływa.
Mocą, głównym przesłaniem liturgii - czyli też chorału - jest tęsknota za jednością - między Bogiem a ludźmi i między ludźmi nawzajem. Jeśli tak, troska o liturgię i chorał weryfikuje się doświadczaniem jedności. Wypływa z tego praktyczne i zasadnicze pytanie - na ile, zwiększając bogactwo form i stylistyki, służymy intensyfikacji jedności?
Sprawa to kluczowa w zglobalizowanym, pluralistycznym świecie, w którym coraz więcej indywidualizmu i zróżnicowań, będących skądinąd świetnym źródłem ekstremalnych wrażeń estetycznych. Ale czy o to chodzi?
Przynajmniej w liturgii - i w chorale - raczej chyba nie.
br. Bernard OSB


Sequentia: The Lost Songs

Wyśpiewana opowieść, wypowiedziana pieśń – to jedne z tych rzeczy, które pozwalają człowiekowi choć przez chwilę poczuć, że panuje nad czasem. Opowieść i pieśń, tak bliskie sobie i w wielu przypadkach nierozdzielne, są bowiem bytami łączącymi w sobie przynajmniej dwa wymiary: czas, w którym się opowiada, i czas o którym się opowiada. Tradycja łacińska nazywa to illud tempus, „ów czas”, w którym dzieją się wspominane wydarzenia, ale i „ów czas”, w którym się je wspomina.
Wtorkowy koncert nie nawiązywał wprost, w przeciwieństwie do dwóch poprzednich, do swoistego motywu przewodniego tegorocznego festiwalu: śmierci i zmartwychwstania. Była to jednak w pewnym sensie opowieść o śmierci i zmartwychwstaniu samej opowieści. Oto uśpione na wieki teksty i zapomniane melodie nagle ożyły, po kilkuset latach nieistnienia zabrzmiały znowu, dzięki głosom, instrumentom, a wcześniej drobiazgowej pracy rekonstrukcyjnej podjętej przez muzyków Sequentii. Ożywienie to dokonało się na sposób mistrzowski, zarówno pod względem technicznym, jak i ekspresyjnym. Usłyszeliśmy konkretne opowieści, z których jedne posługiwały się słowami (bardzo ważnym dopełnieniem całości było udostępnienie tłumaczeń tekstów, tak, by można było zrozumieć narrację), inne obywały się bez nich – melodie grane na flecie przez Norberta Rodenkirchena, które tłumaczeń nie potrzebowały. To jednak dopiero pierwsza warstwa. Drugą była sama akcja opowiadania: niezwykłe porozumienie między wykonawcami, otwartość i równowaga pozwoliły odnieść wrażenie, że oto trójka przyjaciół opowiada nam o czymś, czego sami doświadczyli i co widzieli.

Pieśń i opowieść – szkoda, że w naszym języku nie istnieje jedno słowo, które łączyłoby w sobie oba te aspekty – są integralnymi elementami tego, co nazywamy tradycją i kulturą. W ostatnim utworze programu, panegiryku na cześć cesarza Ottona, pojawił się motyw pieśni, która budzi cesarza w czasie pożaru, ratując go od zguby. Pieśń, która ocala – tutaj dosłownie, ale przecież sama w sobie ocala również pamięć, owo przedłużenie bytu w czasie. Ratuje nie tylko od ognia, ale i od zapomnienia, przerwania ciągłości. Zarówno motyw ocalenia, jak i motyw „pieśni w pieśni”, odnajdujemy również w Ut quid iubes pusiole Gotszalka. Utwór ten, wykonywany już na jarosławskim festiwalu przed dwoma laty przez zespół Cantilena Antiqua (w jakże odmiennej transkrypcji i interpretacji!), podkreśla znaczenie przekazu – właśnie w jego śpiewanej postaci. Opowiadający początkowo odmawia proszącemu go o pieśń młodzieńcowi, tłumacząc, że sytuacja wygnania bardziej wymaga płaczu niż muzyki, ale w końcu ulega prośbom, być może wiedząc, że to jeden z najlepszych sposobów na przetrwanie kultury w trudnych czasach. Wszystko to dzieje się – w myśl pewnego rodzaju koncepcji szkatułkowej – oczywiście już w samej pieśni.
Tutaj, w Jarosławiu, takie właśnie pieśni korzeni, pieśni ocalenia, spotyka się szczególnie często. Warto te korzenie odnajdywać, ocalać pieśni, przekazywać opowieści. Nawet jeśli wymaga to ogromnej pracy, stawiania pytań i błądzenia, a czasami podejmowania prób wskrzeszania tego, czego od setek lat nikt nie słyszał.
Katarzyna Spurgjasz


 

fot. Anna Kaplita

wtorek, 21 sierpnia 2012

Lucilla Galeazzi i Micrologus: Ore piangamo de lu Siniore (Akwilejska pasja jarmarczna z Kodeksu Celestyna V)


Drugi koncert tegorocznego festiwalu był dla mnie wstrząsającym przeżyciem, a więc czymś, o czym trudno się mówi i pisze. Nie pierwszy raz podczas „Pieśni naszych korzeni” wykonano przedstawienie o Męce Pańskiej. Tym razem zabrzmiała najstarsza włoska Pasja. To, że dramat Męki Pańskiej przemówił tak mocno, zawdzięczamy wielu osobom. Wśród nich jest autor tekstu, św. Celestyn V (pustelnik, który przez kilka miesięcy był papieżem, a potem abdykował). Dalej, anonimowi kompozytorzy oraz współczesny badacz: Francesco Zimei, który utwór zrekonstruował i przygotował dramaturgię, od gestów postaci począwszy, a na doborze instrumentów skończywszy. W końcu, muzycy zespołu Micrologus wraz z odgrywającą rolę Maryi Lucillą Galeazzi, znaną z płyt i koncertów z zespołem L’Arpeggiata.
Bazylika Matki Bożej Bolesnej ze wspaniałą Pietą – dobrze, że właśnie tu zabrzmiała Pasja. Układ koncertu pozwolił spokojnie wejść w nastrój pasyjny. Pierwszą część wypełniły laudy o Męce, dające czas, by oswoić się z włoską ekspresją – z malowniczymi gestami i melodiami, które niekiedy sprawiały wrażenie wręcz radosnych. Dopiero po tym wstępie zaczęło się pasyjne przedstawienie, w którym zgodnie z interpretacją F. Zimei obok postaci dramatu (trzech Marii pod krzyżem) pojawili się instrumentaliści i śpiewacy, z których jeden tylko na chwilę wcielił się w św. Jana Apostoła. 
Prawie cała Pasja śpiewana była na dziwnie słodką melodię laudy. Choć wykorzystano i inne pieśni, ta jedna wciąż powracała, dość pojemna, żeby pomieścić opowieść i lament, dialog i refleksję.
Procesja z kołatkami. Wzywający do uwagi dźwięk trąb. Śpiewacy opowiadający historię Męki. Maryja w rozpaczy, załamująca ręce i łkająca; podtrzymywana przez współczujące i współcierpiące dwie Marie. Matka Bolesna modląca się w geście orantki, znanym z ikon i liturgii. A na ołtarzu ogromny krzyż. Na koniec  widok niezapomniany: wszyscy artyści w kręgu, śpiewający wezwania litanii, z dłońmi w geście orantów. I jeszcze ostatnia zwrotka, zakończona zdobnym Amen.
Pasja z odległego miejsca i czasu spełniła swoje zadanie, stając się mostem pomiędzy dzisiejszym słuchaczem a Golgotą. „Upał serca mego chłodzę, gdy w przepaść Męki Twej wchodzę”. Tak było.
Błażej Matusiak OP


fot. Marcin Mituś


poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Jordi Savall: Tombeaux "Les Regrets"

Tombeau znaczy tyle co nagrobek, pomnik, epitafium. W muzyce terminem tym określane były utwory poświęcone pamięci zmarłych, głównie muzyków, którzy często byli mistrzami w swojej sztuce. Trudno oprzeć się wrażeniu, że pisane były nie tylko po to, by wyrazić uznanie dla drugiej osoby i pamięć o niej, ale też by w jakiś sposób pozwolić zmarłemu mistrzowi czy przyjacielowi jeszcze raz się wypowiedzieć, jeszcze raz zagrać.
Forma ta, szczególnie obecna w muzyce francuskiego baroku, zachowuje charakterystyczną dla miejsca i epoki powściągliwość, unika wyrażania emocji wprost. Trudno szukać tam wzburzeń, żalów i łez, obecnych choćby w muzyce włoskiej tego czasu. Tu wszystko wydaje się opanowane i stonowane. Nie oznacza to jednak braku uczuć. One są, czuje się ich obecność, tylko gdzieś głębiej, nie dosłownie. Trochę jak w górze lodowej, której jedynie niewielka część widoczna jest na powierzchni. Reszty możemy się tylko domyślać.

Jednym z najpiękniejszych tombeaux tego wieczoru nie był jednak żaden z utworów powstałych w tym kontekście i celu. Było to – jeśli można tak powiedzieć, bo trudno uniknąć tych zastrzeżeń, gdy chodzi o tak osobistą materię – tombeau zaaranżowane w tej roli przez samego Savalla, ostatni utwór głównego programu, improwizacja na temat katalońskiej kolędy El cant dels aucells (śpiew ptaków). Pieśń tę na koncertach i nagraniach śpiewała zazwyczaj Montserrat Figueras. I tym razem trudno było oprzeć się wrażeniu, że gdzieś wśród dźwięków słychać też jej głos. Przepiękna melodia tej pieśni stała się tu właśnie owym tombeau, wspomnieniem, ale i może pozwoleniem na wypowiedź tej osobie, której tak brakuje. W końcowej, improwizowanej części utworu nieco zmienił się jego charakter: inna artykulacja umożliwiła wydobycie z instrumentu dźwięków niemal perkusyjnych. Najpierw przypominały one rytm marsza (żałobnego?), żeby przejść w mniej miarowe, podobne do odgłosu rozbijającego się na drobne kawałki naczynia.

Utwór ten zamykał całość w sposób, który wydawał się absolutnie doskonały. Nic nie brakowało, nie trzeba było żadnych dopowiedzeń. Bis w tej sytuacji wydawać się mógł czymś niepasującym, oderwanym i w sumie – nic nie ujmując koncertowi – zupełnie zbędnym. Wrażenie to musiało jednak pierzchnąć, gdy usłyszeliśmy utwór, który wtedy zabrzmiał. Była to francuska pieśń miłosna, Les tendres souhaits, w której mężczyzna opowiada, że chciałby być tym, co jest blisko jego ukochanej: ręcznikiem, którym ona się otula, lusterkiem, w którym się przegląda... Wreszcie mówi, że bogowie uczynili go zbyt chciwym i ambitnym, ponieważ chciałby być tylko tym (albo nawet: wszystkim tym), co podoba się jej oczom. Piękno melodii samo w sobie mogło zachwycić, jednak dopiero w kontekście tego (niedopowiedzianego) tekstu kolejny utwór nie tylko nie był czymś oderwanym czy zbędnym, ale wręcz mistrzowsko dopełniał całości programu.

O tym koncercie można by zapewne napisać jeszcze wiele. Bogactwo nawiązań, jakie kryją się w tej muzyce, jest wprost niesamowite. Choćby skojarzenie, jakie nasuwa się nam przy słuchaniu Musette Marina Marais, która zaczyna się prawie tak, jak Prząśniczka Moniuszki – od pytania, na ile późniejszy autor świadomy był wcześniejszego, po myśl, że do tego programu przędzenie nici – nici życia – pasuje nadzwyczaj zgrabnie. Nie analizujmy jednak wszystkiego i pozostawmy niewyrażalne niewyrażalnemu – wszak żaden opis nie jest w stanie oddać w pełni piękna tej muzyki i głębi uczuć w niej zawartych.
Katarzyna Spurgjasz


 
fot. Michał Mach

Jordi Savall i miasto Jarosław

Wpierw dla Jarosławia zaistniał Savall, później Jarosław objawił się Savallowi. 

Czy ci dwaj bohaterowie wydarzenia nadania Honorowego Obywatelstwa Miasta Jarosławia mogą czuć taką samą dumę, satysfakcję i zwyczajną radość z faktu powiązania swoich losów? Tym bardziej jeśli jest to czynione na papierze oficjalno-urzędowym? 

Jordi Savall jest czterdziestym drugim Honorowym Obywatelem Jarosławia na przestrzeni ponad 150 lat, ale pierwszym artystą muzykiem uhonorowanym tym tytułem. Jak czytamy w protokole z sesji Rady Miasta Jarosławia z 30 stycznia 2012 r.: „Burmistrz stwierdził, że przyznanie Jordi Savall tytułu Honorowego Obywatela Miasta Jarosławia byłoby wyrazem uznania za niezwykle skuteczną promocję Jarosławia w Polsce i w  Europie”. Ta skuteczna promocja jest efektem koncertu Savalla na Festiwalu Pieśni Naszych Korzeni w 2004 r. Wówczas muzyk z synem Ferrano podczas wykonywania bisu, zagrali sześciominutowy, improwizowany utwór. Na wydanej później płycie Muzyka czasu i chwili artysta postanowił zadedykować utwór miastu Jarosław i tak też go nazwał. Wydawałoby się, że taki drobiazg, ponadto zachodzący w kręgu cały czas niszowej muzyki dawnej, ale ma znaczenie. 
Artysta, tworząc swoje dzieło, aby nadać mu pełną tożsamość, powinien obdarzyć je jakimś imieniem. Dopełnia w ten sposób jego charakteru. Jeśli twórca nie szuka skomplikowanych powiązań i treści, za pomocą których przedstawia kawałek swojego artystycznego świata, co może skutkować trudnościami w identyfikacji dzieła - ułatwia jego odbiór. Najprostszą drogą w doborze tytułu jest poddanie się chwili, czasowi, który stworzył tę chwilę i zbudował jej niepowtarzalność. Natomiast w sytuacji, gdy znany artysta „powołuje utwór na świat” i nadaje mu jakąś nazwę, która dodatkowo umiejscawia dzieło w czasie i przestrzeni, czyni je powszechnie rozpoznawalnym. Tu mamy do czynienia z muzykiem światowego formatu, Jordi Savallem, guru instrumentu viola da gamba. Pojawia się pytanie, czy ta promocja może działać w obie strony i przynieść obopólną korzyść? Na pewno pierwsza taka postać w gronie Zasłużonych Obywateli Jarosławia może pomóc w propagowaniu muzyki dawnej. To zwrócenie uwagi na wciąż żywą i rozwijającą się tradycję muzyczną, która w przypadku Jarosławia trwa z sukcesem już dwadzieścia lat. I obaj bohaterowie mają nadzieję, że trwała będzie… Świadczą o tym słowa, które padły podczas uroczystej sesji Rady Miasta Jarosławia, odbywającej sie na drugi dzień po występie J. Savalla na XX Festiwalu Pieśni Naszych Korzeni, by przekazać artyście do rąk własnych tytuł Honorowego Obywatela Jarosławia: „Jarosław Cię wita w nadziei, że dzięki temu symbolicznemu aktowi, jeszcze mocniej zwiążesz się z naszym miastem” - Marcin Bornus-Szczyciński.
„Pewnie będą nas dzielić tysiące kilometrów, ale myślę, że będziesz zawsze gościł w naszych sercach i mamy nadzieję - my w twoim” - burmistrz Jarosławia Andrzej Wyczawski.
„Chociaż nie byłem tu wiele razy, to czuję się tu jak w domu” - Jordi Savall.  
Honorowe obywatelstwo, w tym przypadku miasta, nobilituje. Osoba taka zapisuje się w historii danego miejsca już po wsze czasy. Znakomity muzyk Jordi Savall stał się już częścią historii Jarosławia, ale też zabiera ze sobą tę historię, to wspomnienie o urokliwej galicyjskiej miejscowości, rozbrzmiewającej muzyką źródeł, nie mającej granic. Zawsze w ostatni pełny tydzień sierpnia.
Anna Inglot