Kiedy w piątek okazało się, że nie będzie koncertu przyjaciół, poczułam się lekko zawiedziona. Z przyjemnością posłuchałabym jeszcze raz opowieści Bejamina Bagbiego czy też mocnego głosu Adriana Sîrbu. Teraz, już z perspektywy domowego fotela, wspominam i widzę, że zamiast jednego koncertu mieliśmy dwa.
Pierwszy to nocny koncert Antoniego Pilcha. Jak w tak dużym pomieszczeniu, jakim jest sala lustrzana w kamienicy Atavanttich, udało się stworzyć kameralną atmosferę, niech pozostanie tajemnicą artysty. Ale cały czas mam wrażenie, że udało się przywrócić tradycję domowych spotkań muzycznych. Antoni Pilch raczył nas nie tylko pieśniami, ale również, lub może przede wszystkim, opowiadał swoją historię jarosławskiego festiwalu. Pod koniec zaprosił do wspólnego występu ukraińskiego muzyka, swojego przyjaciela, Tarasa Kompaniczenko. Ten zaś zaprosił do grania zespół Chorea Kozacka i w takim towarzystwie zastał nas poranek dnia następnego.
Drugi koncert to sobotni koncert finałowy. Koncert ważny, bo kończący tydzień warsztatów, podczas których przygotowywane było oratorium Mesjasz G.F. Haendla. A że jest to duża forma muzyczna, wspólnie z uczestnikami festiwalowymi, tymi przyjeżdżającymi od lat i tymi nowymi, zaczynającymi dopiero przygodę z Jarosławiem, wystąpili będący tu wielokrotnie artyści: Maria Skiba (występująca w ciągu tygodnia z repertuarem pieśni Johna Dowlanda), Petra Noskaiová (po piętnastu latach znów jako solistka w Mesjaszu), Jaroslav Březina. W orkiestrze grali m.in. Frank Pschichholz (trzeci raz w Jarosławiu), Maria Erdman (która przyjeżdża tu co roku), a wszystkim kierował, wielokrotnie na tym Festiwalu koncertujący, Robert Hugo.
Koncert kończący warsztaty od kilku lat nie należy do najlepszych. W tym roku jednak po rozmowie z jednym z uczestników doszliśmy do wniosku, że trzeba spojrzeć na to wydarzenie inaczej. Stwierdziliśmy, że będziemy patrzeć na naszych przyjaciół, którzy ciężko pracowali, dadzą z siebie wszystko, co najlepsze, i bardzo chcą dla nas zaśpiewać.
Dzieki takiemu odbiorowi nie przeszkadzało nam, że smyczki odezwały się wcześniej niż powinny, alcistce brakowało tchu, a tenor podszedł do koncertu z dużą dozą czeskiego humoru; ani że, jak wspomina jedna z osób grających, „wszyscy myliliśmy się regularnie”. Był to na pewno koncert zagrany przez przyjaciół i dla przyjaciół.
Kazdy z tych koncertów był zupełnie inny. Oba jednak miały w sobie coś ze święta – jubileuszu. Siedząc na widowni, wspominałam spotkania jarosławskie, zarówno te koncertowe, jak i te podczas posiłków czy w drodze na seminaria, warsztaty. Patrzyłam na moich znajomych, poznanych w Jarosławiu, z którymi spotykam się również w ciągu roku, i cieszyłam się, że jestem częścią tej społeczności.
aut. Marzena Mikosz
fot. Kacper Montusiewicz
fot. Anna Kaplita