Tombeau znaczy tyle co nagrobek, pomnik, epitafium. W muzyce terminem tym określane były utwory poświęcone pamięci zmarłych, głównie muzyków, którzy często byli mistrzami w swojej sztuce. Trudno oprzeć się wrażeniu, że pisane były nie tylko po to, by wyrazić uznanie dla drugiej osoby i pamięć o niej, ale też by w jakiś sposób pozwolić zmarłemu mistrzowi czy przyjacielowi jeszcze raz się wypowiedzieć, jeszcze raz zagrać.
Forma ta, szczególnie obecna w muzyce francuskiego baroku, zachowuje charakterystyczną dla miejsca i epoki powściągliwość, unika wyrażania emocji wprost. Trudno szukać tam wzburzeń, żalów i łez, obecnych choćby w muzyce włoskiej tego czasu. Tu wszystko wydaje się opanowane i stonowane. Nie oznacza to jednak braku uczuć. One są, czuje się ich obecność, tylko gdzieś głębiej, nie dosłownie. Trochę jak w górze lodowej, której jedynie niewielka część widoczna jest na powierzchni. Reszty możemy się tylko domyślać.
Jednym z najpiękniejszych tombeaux tego wieczoru nie był jednak żaden z utworów powstałych w tym kontekście i celu. Było to – jeśli można tak powiedzieć, bo trudno uniknąć tych zastrzeżeń, gdy chodzi o tak osobistą materię – tombeau zaaranżowane w tej roli przez samego Savalla, ostatni utwór głównego programu, improwizacja na temat katalońskiej kolędy El cant dels aucells (śpiew ptaków). Pieśń tę na koncertach i nagraniach śpiewała zazwyczaj Montserrat Figueras. I tym razem trudno było oprzeć się wrażeniu, że gdzieś wśród dźwięków słychać też jej głos. Przepiękna melodia tej pieśni stała się tu właśnie owym tombeau, wspomnieniem, ale i może pozwoleniem na wypowiedź tej osobie, której tak brakuje. W końcowej, improwizowanej części utworu nieco zmienił się jego charakter: inna artykulacja umożliwiła wydobycie z instrumentu dźwięków niemal perkusyjnych. Najpierw przypominały one rytm marsza (żałobnego?), żeby przejść w mniej miarowe, podobne do odgłosu rozbijającego się na drobne kawałki naczynia.
Utwór ten zamykał całość w sposób, który wydawał się absolutnie doskonały. Nic nie brakowało, nie trzeba było żadnych dopowiedzeń. Bis w tej sytuacji wydawać się mógł czymś niepasującym, oderwanym i w sumie – nic nie ujmując koncertowi – zupełnie zbędnym. Wrażenie to musiało jednak pierzchnąć, gdy usłyszeliśmy utwór, który wtedy zabrzmiał. Była to francuska pieśń miłosna, Les tendres souhaits, w której mężczyzna opowiada, że chciałby być tym, co jest blisko jego ukochanej: ręcznikiem, którym ona się otula, lusterkiem, w którym się przegląda... Wreszcie mówi, że bogowie uczynili go zbyt chciwym i ambitnym, ponieważ chciałby być tylko tym (albo nawet: wszystkim tym), co podoba się jej oczom. Piękno melodii samo w sobie mogło zachwycić, jednak dopiero w kontekście tego (niedopowiedzianego) tekstu kolejny utwór nie tylko nie był czymś oderwanym czy zbędnym, ale wręcz mistrzowsko dopełniał całości programu.
O tym koncercie można by zapewne napisać jeszcze wiele. Bogactwo nawiązań, jakie kryją się w tej muzyce, jest wprost niesamowite. Choćby skojarzenie, jakie nasuwa się nam przy słuchaniu Musette Marina Marais, która zaczyna się prawie tak, jak Prząśniczka Moniuszki – od pytania, na ile późniejszy autor świadomy był wcześniejszego, po myśl, że do tego programu przędzenie nici – nici życia – pasuje nadzwyczaj zgrabnie. Nie analizujmy jednak wszystkiego i pozostawmy niewyrażalne niewyrażalnemu – wszak żaden opis nie jest w stanie oddać w pełni piękna tej muzyki i głębi uczuć w niej zawartych.
Katarzyna Spurgjasz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wszystkich komentujących serdecznie prosimy o zachowanie zasad netykiety.